Relacja o Janie Polechońskim, pełnym energii młodym człowieku, powoduje głębokie wzruszenie. Od tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu minęło ponad 50 lat. Słowa Stefanii Polechońskiej sprawiają jednak, że przed oczami słuchającego raz po raz pojawiają się obrazy: młodego mężczyzny, jego ukochanej, dziecka, które szykuje się do przyjścia na świat... Dalej jest cios, który zadaje człowiek w mundurze z orłem na czapce. Śmiercionośna kula przeszyła pierś młodego człowieka, bo taki rozkaz wydał oficer mieniący się Polakiem. Zginął młody człowiek, bo mordowanie bliźnich zaaprobowały osoby, które fałszywie kazali nazywać siebie „towarzyszami”.
17 grudnia 1970 roku komunistyczne wojsko otworzyło ogień w stronę robotników, którzy szli do pracy. W rejonie przystanku kolejki elektrycznej Gdynia-Stocznia śmierć poniosło 13 osób, a kilkudziesięciu robotników zostało ciężko rannych. Wśród poległych znalazł się Jan Polechoński. To jednak nie koniec historii. Władza ludowa nie miała bowiem serca wobec tych, których dosięgła jej karząca ręka. Tak jak w 1963 roku ciało Józefa Franczaka oddano bez odciętej głowy, tak i w 1970 roku potęgowano cierpienie rodzin, zezwalając na pochówek bez należnego ceremoniału. Pogrzeby odbywały się skrycie, około pierwszej w nocy. Teren otaczali żołnierze, którzy zamiast Polski bronili zbrodniczego systemu.
Historycy dołączyli śmierć Jana Polechońskiego do zbrodni PRL-u. Czy jednak statystyka jest właściwą miarą ludzkich tragedii? Przecież nie ma w niej dziecka, które nie przyszło na świat w następstwie decyzji komunistycznych przywódców. Nie ma żony, która po tych wydarzeniach nie wyszła już nigdy za mąż, z trudem znosząc ciężar tak bolesnego doświadczenia. Nie ma matki i ojca, rodzeństwa, innych bliskich osób. Tego cierpienia z pewnością nie jest w stanie oddać żadna statystyka, zrekompensować jakiekolwiek odszkodowanie, nawet słowo „przepraszam” oprawcy w polskim mundurze.
- materiał filmowy zrealizowaliśmy wspólnie z kolegami w 2011 r.
Napisz komentarz
Komentarze